Jak Franek sprowadził sztukę do Poźrzadła
Franek jest wielki, czarny i bardzo towarzyski. Jerzy wszędzie zabiera Franka ze sobą, szczególnie w dalsze podróże. Lubi z nim rozmawiać. Franek wszystko rozumie i odpowiada, z wdzięcznością liżąc rękę Jerzego. Franek to pies. Jerzy nadał mu to swojskie, polskie imię, bo wszystko co polskie jest mu najbliższe. Jerzy od 30 lat mieszka w Brukseli. Franek nazywa się po polsku, ale rozumie tylko po francusku i - zdaniem Jerzego ma charakter Flamada.
Dwa lata temu, na przełomie jesieni i zimy Jerzy jechał, jak zwykle z Frankiem, z Brukseli do
Warszawy. Długo jechał. Miał zamiar zatrzymać się zaraz za Świeckiem, ale jeszcze przedłużył czas jazdy. Wreszcie zobaczył parking
położony w lesie. Stanął. Franek wyskoczył pierwszy. Zaczął szybko biegać. Jerzy zamknął drzwi samochodu na klucz i spojrzał na zegarek.
Czekała go jeszcze daleka droga, ale postanowił, że na ten postój przeznaczy pół godziny. Niech się pies wybiega.
Zagwizdał. Franek podbiegła do nogi. Poszli szeroką drogą w głąb lasu. Po 15 minutach Jerzy zorientował
się, że Franek zniknął mu z oczu. Zdarzało się tak wiele razy, a na pierwsze wołanie pies zraz przybiegał. Jerzy szedł dalej. Chłód bardzo
go orzeźwiał. Czas przeznaczony na spacer zbliżał się do końca, a Franka nie było. Jerzy zaczął wołać psa, gwizdać. Franek nie przybiegał.
Jerzy jeszcze raz przeszedł tę samą drogę. Potem zapuszczał się w boczne ścieżki. Minęło kolejne pół godziny, jeszcze pół.
Franka nie było. Jerzy przeżył kolejne stadia od zdenerwowania do rozpaczy. A ten głupi pies nie przybiegał. Co robić? Rozważał różne
możliwości. Czas leciał, a pies nie wracał. Z ciężkim sercem Jerzy wsiadł do samochodu. Ruszył. Dojechał do Świebodzina. Nie mógł dalej.
Zawrócił. Jeszcze raz na ten sam parking, jeszcze raz do lasu. Franek zapadła się pod ziemię.
Po przyjeździe do Warszawy Jerzy natychmiast skontaktował się z telewizją poznańską i opłacił ogłoszenie
o zaginięciu psa. Wyznaczył wysoką nagrodę. Nie dopuszczał do siebie myśli, że z Frankiem stało się coś złego. Wierzył, że się znajdzie.
Ale przez tydzień nie było odpowiedzi na anons.
W drodze z Warszawy specjalnie zatrzymał się w Poznaniu. Jeszcze raz dał ogłoszenie w telewizji, choć
nadziei miał już coraz mniej. Do gajowego we wsi Poźrzadło ludzie przyprowadzili wielkiego, czarnego psa, żeby go zastrzelił.
Bali się go. Właściwie nic nikomu nie zrobił, ale nie reagował na typowe rozkazy. Taki jakiś był głupi. Gajowy przyrzekł, że go
zastrzeli, ale mu schodziło. Żona dała psu jeść, a on zaczął tulić się do jej nóg.
- A może nie zabijaj tego psa - powiedziała do męża. - Chodziłby ze mną do lasu, nie bałabym się sama.
I tak mijał dzień za dniem, a gajowy nie zabijał psa.
Pewnego dnia przyszedł do gajówki sąsiad, żeby założyć antenę na drugi program. Dawno już mieli telewizor, tylko jedynkę.
Tego wieczoru w gajówce można było po raz pierwszy zobaczyć poznański teleskop. Stało się to akurat tego dnia, w którym Jerzy zamówił po raz drugi
ogłoszenie o zaginięciu psa. Od razu wiedzieli, że o tego wielkiego czarnego chodzi. Jak zawołali "Franek" natychmiast przybiegał. Dali znać do
Poznania.
Gdy Jerzy przyjechał do Poźrzadła, Franek zamknięty był w specjalnym wybiegu razem z innym psem.
Jerzy podszedł i zawołał Franka. W tym samym czasie, ten drugi zaczął szczekać na przybysza. Fanek tak się rozjuszył na tego, który
śmiał podnieść głos na jego pana, że krótko zębami doprowadził towarzysza do porządku. Długo musiano go później leczyć. Psia radość
nie miała kresu. Franek wprost przygniótł swojego pana, serdecznie wylizał, nie odstępował o krok przez kilka następnych dni.
W taki to sposób pies Franek przywiódł Jerzego Ludwikowskiego do wsi Poźrzadło.
Pan Jerzy prowadzi w Brukseli galerię sztuki, handluje obrazami, rzeźbami, starymi meblami. Lubi rzeczy zabytkowe i ładne,
ma niezwykłe poczucie smaku artystycznego. Przez lata nazbierał trochę pieniędzy i zawsze sobie marzył, żeby kupić w Polsce j
akiś stary dom.
- Chciałbym mieć w kraju taką swoją wyspę. Miejsce, do którego mógłbym wracać i które by na mnie czekało.
I nie chodzi mi wyłącznie o mieszkanie, a coś więcej - tłumaczy - Kilkanaście razy byłem na mazurach, bo tam mnie ciągnęli znajomi.
Oglądałem wiele domów, ale jakoś żaden nie przypadł mi do gustu.
W centrum Poźrzadła stoi szachulcowy kościół i takaż stara plebania.
Kościół jest ciągłe wykorzystywany, odbywają się tam coniedzielne nabożeństwa. Ksiądz przyjeżdża z sąsiedniej wsi.
Natomiast na plebani od dawien dawna nikt nie mieszkał. Napis na belce informuje, że plebanie wybudowano w 1818 roku.
Opuszczona, pozostawiona wiatrom i deszczom, zaczęła się już rozsypywać z jednej strony. Rudera zwyczajnie straszyła we wsi.
Tą ruderą zainteresował się Jerzy Ludwikowski. Wiedział, jaką urodą odznaczają się stare szachulcowe budynki, gdy trochę się o
nie zadba. Plebania jest duża, zbyt duża jak na mieszkanie, ale w sam raz na przeznaczenie, które wymyślił sobie marchand z Brukseli.
Chciałby on starą plebanię przemienić w dom sztuki.
W dwa lata od dnia, w którym Franek przyprowadził swego pana do Poźrzadła, stara plebania wygląda
zupełnie inaczej. Już nie straszy wyglądem, choć remont nie został jeszcze ukończony. Ściany stoją prosto, dach ma nową dachówkę,
w oknach nowe ramy i nowe szyby, obok szambo, w domu wszystkie nowe instalacje, nawet takie, jakich tu nigdy nie było: centralne
ogrzewanie, elektryczność, wentylacja, woda, kanalizacja. Obok wykopano dół, do którego już wpłynęła woda z sąsiedniego strumyka,
a kiedyś będzie tu staw. Wchodzimy do środka. Sień dzieli dom na dwie połowy. Po obu stronach znajdują się dwie duże izby.
Na razie puste.
W tej po prawej stronie - tłumaczy pan Ludwikowski - będzie salon sprzedaży z obrazami, rzeźbami,
starymi meblami. Po drugiej także wystawy dzieł sztuki, choć nie wszystkie na sprzedaż. Zależy mi na zgromadzeniu tutaj własnej
galerii sztuki. Będą również prezentowane wystawy czasowe tych plastyków, których chciałbym promować.
Panu Jerzemu marzy się oaza kultury na wsi, 300 metrów od międzynarodowej trasy samochodowej.
Na zachodzie bardzo popularne jest udostępnianie turystom prywatnych domów, zamków, pałaców. Organizuje się w nich - w zależności
od wielkości i jakości obiektu - koncerty, wręcz festiwale muzyczne, także przedstawienia teatralne, reczitale aktorskie i muzyczne.
Pan Jerzy chciałby z plebani w Poźrzadle uczynić takie właśnie centrum sztuki, do którego ciągnęliby nie tylko sąsiedzi z okolicznych
domów, ale ludzie z wysublimowanym guście, mieszkający od Warszawy po Berlin. Na tych którzy będą chcieli się tu zatrzymać, czekać będą
cztery pokoje z łazienkami. Dla plastyków pan Jerzy przygotuje po sąsiedzku pracownię w miejscu szopy, która teraz szpeci otoczenie.
- Obowiązkiem nas Polaków rozsianych po całym świecie, jest łożenie na kulturę - uzasadnia pan Jerzy swoje
projekty. - nie wolno pozwolić na kulturową degradację społeczeństwa. Trzeba artystą stworzyć warunki do tworzenia. To przerażające,
że państwo nie może prowadzić takiej polityki kulturalnej, żeby zadowoleni byli także artyści i widzowie. Ale jeśli naprawdę nie może
to zadanie takie muszą podjąć prywatni ludzie. Niestety, Polaków na ogół nie stać, żeby realizować cele. Dlatego włączam się i uważam,
że takiej misji winni podjąć się inni Polacy.
Tę świadomość zdobył Jerzy Ludwikowski, obcując na co dzień ze sztuką. Wie, jakie doniosłe znaczenie ma
ona w jego drugie ojczyźnie - w Belgii. Przychodzi do niego wielu mieszkańców Brukseli, a każdy chce mieszkać mają w zasięgu wzroku i
rąk przedmioty ładne, eleganckie, bogate wewnętrznie. W ich otoczeniu człowiek staje się lepszy, codzienne kłopoty okazują się miałkie,
a świat odzyskuje straconą urodę. Ludzie potrzebują także trochę snobizmu. Coraz więcej jest takich, którzy zaspokoili już lub wkrótce
zaspokoją swoje podstawowe potrzeby, a wtedy na pewno zwrócą się ku sztuce.
Tego momentu w polskim społeczeństwie nie chce stracić. Gotów jest swoją wiedzą, doświadczeniem i
smakiem służyć tym, którzy zainteresują się sztuką. Wierzy, że będzie ich dużo. Bo stały kontakt ze sztuką niesie komfort, jakiego
nie osiągnie się z żadnej innej przyczyny.
Tego nauczyła pana Jerzego jego brukselska galeria. Oferuje swoim klientom obrazy malarzy z XVIII i XIX
wieku, jeśli nie tych najwybitniejszych, bo ceny ich obrazów są bardzo wysokie, to zawsze solidnych rzemieślników. Oglądamy album ze
zdjęciami poszczególnych prac. Jerzy może o każdej dużo i barwnie opowiadać. Ponadto promuje na zachodzie malarstwo pewnego młodego
Rosjanina. Na Rosjan jest teraz moda, dla pana Jerzego najważniejsze, że malarz ten wyróżnia się znakomitym warsztatem. Jego widzenie
świata wyrasta od impresjonistów, ale przetworzone jest przez słowiańską duszę. A Polacy?
- Bardzo trudno jest wejść na zachodni rynek z pracami nieznanego polskiego malarza.
- tłumaczy pan Jerzy. - Mam u siebie kilka polskich prac malowanych przez ludzi z nazwiskami. Być może jak twierdzą niektórzy,
powinien wkładać więcej wysiłku w promowanie zdolnych Polaków, ale przyznam, że zraża mnie roszczeniowy stosunek wielu młodych.
Uważają, że jeśli skończyli studia są już artystami. A przecież oni dopiero nauczyli się trzymać pędzel. Nie ma w nich duszy artysty i
pokory wobec sztuki. Zawsze podczas pobytu w Polsce oglądam dużo wystaw. I zmartwiony jestem tym, co widzę, a widzę głównie chałturę.
W przyszłości pan Jerzy będzie stwarzał młodym malarzom warunki do pracy. Będą mogli korzystać z jego pracowni, żyć w otoczeniu przyrody
i analizować siebie. Może któryś z nich przekroczy zaczarowaną granicę sztuki
Idziemy przez wieś. Ludzie kłaniają się temu dziwnemu sąsiadowi. On chce być z nimi, daje na to
liczne dowody. Niedawno przywiózł piękny XIX-wieczy obraz Chrystusa w cierniowej koronie. Z pomocą sąsiadów powiesił go w kościele.
To jego dar, jego ofiara dla biednego przecież kościółka. Takiego cennego obrazu nie ma w żadnym okolicznym kościele. Przykro tylko
trochę, że ksiądz nie zauważył takiego prezentu.
W każdym miesiącu Jerzy Ludwikowski przyjeżdża na tydzień z Brukseli do Poźrzadła. Kontroluje remont starej
plebani, wzbogaca wizję swojego domu sztuki. Nawiązuje kontakty z ludźmi kultury z Gorzowa i Zielonej Góry, dzieli się z nimi swoimi
pomysłami. Chce wokół siebie zgromadzić jak najwięcej tych, którzy uwierzą w potrzebę takiego domu sztuki na wsi, choć tuż przy głównej
trasie między Warszawą a Berlinem. W każdym przyjeździe i wszystkich rozmowach towarzyszy panu Jerzemu czarny Franek, którego swojego
pana do Poźrzadła doprowadził. Na pamiątkę stara plebania przerobiona na dom sztuki będzie nazywać się swojsko "Frankówka".
Do Frankówki będzie się jeździć na koncerty, po stary obraz a przede wszystkich po to by godzinami rozmawiać z człowiekiem,
który za swój obowiązek uważa służenie polskiej kulturze.
Krystyna Kamińska